czwartek, 19 grudnia 2013

Brukselka smażona z porem.

Dla jednych pyszności, dla większości koszmar. Sama zwykle gotowaną w zupie połykałam z zamkniętymi oczami. Jednak taka smażona jest niesamowita. Słodka, nierozmiękła i bez goryczki.
Robi się bardzo szybko i jest świetnym dodatkiem do obiadu.


Dla trzech osób:

pół kilograma małych główek brukselki
około 300g por
sól
świeżo mielony pieprz
masło lub oliwa

Z kapustek obcinam głąby i zdejmuję wierzchnie listki. Główki przekrawam na pół i układam je płasko na rozgrzanym tłuszczu. Solę obficie z wierzchu i pozwalam się kapustkom lekko skarmelizować.Gdy się przyrumienią dorzucam uprzednio umyty i pokrojony w małą kostkę por. Smażę, aż por jest miękki. Doprawiam świeżo mielonym pieprzem i w razie potrzeby dodatkową szczyptą soli.

Brukselka to źródło wielu witamin, między innymi A, B1, B2, B5, B6, C, E, B7 i K.Zjedzenie zaledwie 150g pokrywa w stu procentach dzienne zapotrzebowanie na witaminę C. Brukselka zawiera również dużo beta-karotenu – ludzki organizm zamienia go w witaminę A, niezbędną między innymi do wzrostu dzieci oraz zapewniającą dobre działanie narządu wzroku. 

100g zawiera jedynie około 35 kcal.


Do tego była bułka z dynią zapiekana z mozzarellą. Pyszności...

Smacznego! ;))

czwartek, 28 listopada 2013

Krem orzechowo-kakaowy.

Kto nie kocha kremów czekoladowych z orzechami?  Domowe są jednak najlepsze.
Ten jest mega prostą i tańszą wersją tych sklepowych.


Na około 800ml kremu:

300ml orzechów ziemnych
200ml orzechów laskowych
250ml mleka 2%
dwie łyżki płynnego miodu
dwie łyżki gorzkiego kakao
dwie łyżki delikatnego oleju

Nie jest zbyt słodki, więc duża część z Was może dołożyć miodu :). Pierw jednak warto spróbować takiego.

Wszystkie składniki włożyłam do malaksera, nastawiałam na pełną moc i miksowałam. Robiłam to trzy razy, bo maszynie opornie szło. W końcu zrobił się lśniący, gęsty z niewielkimi kawałkami orzechów. Niebo...

Smacznego! ;)

sobota, 26 października 2013

Tagliatelle z pikantnym sosem pieczarkowym.

Jak dobrze móc być w domu cały dzień i ugotować coś pysznego! ;) To czego mi ostatnio brakuje to zupy i makarony z dużą ilością sosu. Nadrabiam więc zaległości.


Dla czterech osób:

800gram pieczarek
trzy małe cebule
niewielka papryczka chili
trzy duże ząbki czosnku
gałązka rozmarynu
łyżeczka posiekanego koperku
50-70g wędzonego twarogu
300ml mleka
olej rzepakowy
sól i świeżo mielony pieprz

350g makaronu tagliatelle

Pieczarki obieram, kroję na mniejsze kawałki. Cebulę obieram, kroję w piórka i szklę na niewielkiej ilości oleju z dodatkiem soli. Dodaję pieczarki i duszę, aż wyparuje prawie cała woda. Dodaję umyte i posiekane igiełki rozmarynu, wraz z niezdrewniałą łodyżką i posiekaną drobno chili. Moja nie była specjalnie ostra, więc dodałam z pestkami. Wtarłam czosnek, przesmażyłam chwilkę i dolałam mleko. Gdy sos się zagęścił zdjęłam garnek z ognia, wsypałam posiekany koperek i pokruszony widelcem ser. Próbuję i doprawiam do smaku. Wymieszałam i wrzuciłam przygotowany w międzyczasie makaron. Gotowałam go chwilkę krócej by wchłonął sos. Przykryłam garnek i zostawiłam na chwilkę.


Smacznego! ;))

sobota, 19 października 2013

Buraki z octem balsamicznym i czosnkiem.

Buraki! Zaraz obok dyni i śliwek są moim ulubionym składnikiem jesiennej diety. Ostatnio zjadamy je do makaronów z delikatnymi sosami oraz tradycyjnie do ziemniaków.


Potrzebujemy:

niewielkie buraki
ocet balsamiczny
czosnek
posiekany koperek
sól
świeżo mielony pieprz

Buraki myję i gotuję do miękkości. Po ugotowaniu odlewam wrzątek i zalewam je zimną wodą. Dzięki temu skórka da się ściągnąć palcami. Warto robić to w gumowych rękawiczkach, bo buraki nawet cytryną ciężko zmyć ze skóry. Obrane kroję w kawałki na jeden kęs i wrzucam do szklanej miski. Przyprawiam na ciepło, bo wydaje mi się, że buraki wtedy łatwiej przyjmują inne aromaty. Doprawiam sporą szczyptą morskiej soli oraz świeżo mielonym pieprzem, dolewam balsamico, ścieram drobno czosnek i posypuję koperkiem. Mieszam całość i zostawiam na chwilę do przegryzienia.

Celowo nie podałam konkretnej ilości składników, bo wszystko zależy od naszego smaku i słodkości buraków. Dzisiejsze były słodkie i dodałam dużo więcej przypraw niż zwykle. Na dwa kilogramy buraków dodałam dużą główkę czosnku i 150ml octu balsamicznego. Może się wydawać dużo, ale im buraczki słodsze tym więcej przypraw potrzeba. Kiedy ich spróbujecie to od razu będziecie wiedzieli jakie mają być.

Najsmaczniejsze są dzień po przygotowaniu, wyjęte z lodówki godzinę przed jedzeniem.

W lodówce spokojnie powinny postać kilka dni.

Ciężko jest zrobić zdjęcie pokrojonym burakom, by ładnie wyglądały. Za to są przepyszne!

Smacznego! ;))

poniedziałek, 9 września 2013

Burgery z ciecierzycy i dyni.

Gdy słyszę jak moja mama zagaduje "wiesz co... zjadłabym takie dobre kotlety z bułką jak Ty robisz!". Co mam zrobić jak nie zabrać się do pracy? ;) Za każdym razem są trochę inne, bo z tego co mam w danej chwili w domu. Masę zawsze robię na zapas i za każdym razem smażę świeże kotlety. Odgrzane też są dobre, ale komu by się chciało stać nad patelnią i tyle na raz smażyć? Szanujmy swój cenny czas!

Zapraszam Was dziś na burgera cudownie delikatnego, z dyni i ciecierzycy!


Na około 17-20 kotletów:

dwie szklanki suchych nasion ciecierzycy
listek laurowy
trzy duże kulki ziela angielskiego

700g dojrzałej dyni olbrzymiej
trzy łyżki siemienia lnianego
trzy łyżki ziaren sezamu
trzy duże ząbki czosnku
centymetrowy kawałek imbiru
kawałek ostrej papryczki chili
spora garść rukoli
trzy duże listki szałwii
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
trzy kopiaste łyżki mąki ziemniaczanej

około 100ml wody z gotowania ciecierzycy

Za przygotowanie ciecierzycy trzeba zabrać się dzień wcześniej. Ziarna należy umyć pod bieżąca zimną woda i zostawić w celu namoczenia co najmniej na noc w dużej ilości ziemnej wody.

Następnego dnia gotuję ją do miękkości z dodatkiem ziela angielskiego i listka laurowego. Nie solimy jej, bo długo będzie twarda. Po ugotowaniu nie odlewam wody i łyżką cedzakową przekładam ziarna do malaksera. Mi wyszło na trzy razy i każdą z porcji miksowałam na gładszą. W pierwszej zostawiłam trochę większe kawałki, aby wzbogaciły konsystencję kotlecików. Następna była drobniejsza, a ostatnia na prawie gładką masę, aby była lekko papkowata i posklejała składniki. Gdy ciężko się miksuje dolewam odrobinę wody, dlatego pojawiła się w przepisie.

Podczas gotowania ziaren zajmuję się dynią. Obieram ją ze skórki i wydrążam środek. Nie wyrzucam pestek tylko je czyszczę i układam na ręczniku papierowym by wyschły. Można je później zjeść lub do czegoś dodać. Oczyszczoną dynie myje i trę na grubej jarzynowej tarce. Dodaję do rozdrobnionej cieciorki. Wcieram imbir oraz obrane ząbki czosnku. Drobno siekam chili oraz umytą rukolę, razem z siemieniem i sezamem dodaję do reszty składników. Mieszam ręką uzbrojoną w gumową rękawiczkę. Na koniec stopniowo dodaję mąkę ziemniaczaną by zagęściła całość. Masę trzeba bardzo dokładnie wymieszać.
Kotlety formowałam rękami w rękawiczkach. Powinny się dać łatwo kształtować. Masa jest miękka i delikatna, ale się nie rozpływa. Warto upiec kotlecika kontrolnego i sprawdzić smak oraz konsystencję. Moim była potrzebna solidna szczypta soli i dokładka chili. Usmażyłam tylko tyle kotletów ile oszacowałam, ze zjemy na raz. No może o jeden więcej ;). Resztę masy przełożyłam do plastikowego pojemniczka, zamknęłam i schowałam w lodówce. Przed kolejnym smażeniem ponownie trzeba wymieszać. Wytrzymała w lodówce cztery dni, potem się skończyła ;). Podczas pobytu w lodówce smaki pięknie się przegryzły!






Podałam je z pełnoziarnista kajzerką, keczupem, domowym ogórkiem kiszonym i sałata dębową. Pyszności!


Smakują również jako dodatek do obiadu. Były pyszne ze smażonymi ziemniakami i cukinią.
                    


Smacznego! ;))

piątek, 6 września 2013

Domowy pikantny keczup.

Od lat zabierałam się za zrobienie własnego keczupu! Bo u mnie w domu je się keczup dosłownie litrami. Do tego pomidory są tak tanie, że szkoda nie kupić. Przy moim obecnym szale robienia przetworów poszło jak po maśle, a i smak niesamowity! Warto się troszkę poświęcić by doświadczyć takich pyszności ;).


Na prawie trzy litry keczupu:

cztery kilogramy polnych aromatycznych pomidorów
dwa kilogramy pomidorów lima
trzy średnie marchewki
dwie średnie pietruszki
mały korzeń selera
dziesięć słodkich śliwek
dwie główki czosnku (około 12 dużych ząbków)
duża czerwona cebula
duża biała cebula
ostra papryczka
dwa duże liście laurowe
łyżeczka ziela angielskiego
łyżeczka ziarenek kolorowego pieprzu
pół laski cynamonu
dwa winne słodkie jabłka
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
50ml octu jabłkowego

Potrzebny jest minimum 5 litrowy garnek z grubym dnem.

Marchew, pietruszkę, seler umyłam i pokroiłam na spore kawałki. Wrzuciłam na dno garnka i obficie posoliłam. Na górę kroiłam w duże kawałki umyte pomidory. Nie bawię się w obieranie ze skórki, bo potem wszystko będzie przetarte. Przekładałam je jednak co jakiś czas obranym czosnkiem, umytymi i pokrojonymi na kawałki śliwkami oraz jabłkami. Dodałam pokrojoną papryczkę razem z pestkami, pieprz w kulkach, cynamon, ziele i listki. Postawiłam garnek na małym ogniu i przykryłam pokrywką. W ten sposób twarde warzywa na dole szybciej zmiękną, a pomidory puszczą sok. Po około 10-15 minutach wyraźnie powinno być widać lekko bulgocący po bokach sok. Wtedy drewnianą łyżką sprawdzałam czy nic na dnie się nie przypala, na szczęście wszystko było dobrze. Pierwsze gotowanie trwało, aż warzywa można było rozgnieść łyżką. Po około godzinie wyłowiłam cynamon, bo było już wyraźnie czuć jego smak. Nie chciałam by zdominował całość. Co jakiś czas mieszałam całość i trzeba też uważać by nie wykipiało! Szkoda byłoby tego całego dobra. Ta część trwała może dwie do trzech godzin. Szczerze to, aż mi się nie znudziło ;).
Drugiego dnia znów wstawiłam garnek na malutki ogień i redukowałam płyn. W domu unosił się coraz piękniejszy zapach. Na tym etapie nasz keczup ładnie gęstnieje i trzeba pamiętać by co jakiś czas go mieszać. Gotowałam go już bez pokrywki jakieś dwie godziny. Zostawiłam pod przykryciem do wystudzenia.
Trzeciego dnia zostało niewiele płynu i przy mieszaniu było słychać lekkie skwierczenie od dna. Teraz pomidory powinny być już całkowicie papkowate i nadal odparowujemy resztę płynu. Im mniej go zostanie, tym nasz keczup będzie gęstszy. Trwało to trochę ponad godzinę.
Czwartego dnia gdy patrzy się na keczup to widać, że większość jest gęsta, a płyn jest tylko na niewielkiej części. Wtedy podgrzałam go i zmiksowałam blenderem by łatwiej się go przecierało. Użyłam dużego metalowego sita, które położyłam na misce i za pomocą sylikonowej szpatułki przetarłam całość. Namęczyłam się, ale było warto! ;)
Przetarty keczup wkładałam do mniejszego garnka (3 litry), ale także z grubym dnem i znów podgrzałam. Czekałam, aż się zagotuje i wlewałam stopniowo ocet by dopasować stopień kwaśności do własnych upodobań. Bez octu keczup jest słodki. Po ponownym zagotowaniu, gdy ocet odparował ale idealnie zakwasił całość dodałam jeszcze sól do smaku i sporo mielonego pieprzu. Gorący keczup przełożyłam do małych słoiczków, zabezpieczyłam je folią spożywcza i porządnie zakręciłam. Pasteryzowałam w garnku wyłożonym gazetą. Ustawiłam słoiczki tak by się ze sobą nie stykały i nalałam letniej wody do 1/3 ich wysokości. Przykryłam garnek pokrywką i od zagotowania wody dałam słoiczkom 10 minut. Ostrożnie je wyjęłam i położyłam na ściereczce do góry dnem by wystygły. Nie trzeba tego robić i mogą stygnąć w garnku.

Czas podaję w przybliżeniu, bo zapomniałam zerkać na zegarek ;).
Proces przygotowania wydaje się długi, bo większość czasu keczup robi się sam. Czasem trzeba sobie tylko o nim przypomnieć by się nie przypalił. Robienie tego kilka dni intensyfikuje wszystkie smaki. Keczup ma szanse się porządnie przegryźć i smaki idealnie ze sobą współgrają.

Więc do dzieła i smacznego! ;))

poniedziałek, 2 września 2013

Dżem śliwka w czekoladzie.

Uwielbiam śliwki, a śliwki w czekoladzie w szczególności! Pewnego razu będąc u koleżanki na urodzinach zajadałam się czymś bardzo podobnym. Metodą prób i błędów doszłam do idealnej wersji tego dżemu. Wybrałam śliwki dąbrowickie, bo oprócz tego że są przepyszne i teraz dostępny to cudowne odchodzą od nich pestki i nie trzeba się z nimi siłować. Uwierzcie mi, nie opłaca się robić z mniejszej ilości owoców, bo dżem znika w tempie ekspresowym i jest niesamowicie pyszny. Musze przyznać, że są to moje ulubione słoiczki na zimę ;).


Na trochę ponad dwa litry dżemu:

3 kg dojrzałej śliwki dąbrowickiej
szklanka cukru
100g czekolady 70%
kopiasta łyżka ciemnego kakao

Śliwki umyłam, wyrzuciłam pestki. Owoce pokrojone na mniejsze kawałki wrzuciłam do dużego garnka. Nasypałam cukru i postawiłam na małym ogniu, co kilka chwil mieszając drewnianą łyżką, by owoce szybko puściły sok. Gdy śliwki zaczną się gotować powstanie mocno rzadka zupa i nadmiar płynu trzeba odparować. Pierwszego dnia gotowałam tak długo, aż było widać że całość zgęstniała. A na górze zrobiła się gęsta różowa piana. Wtedy najczęściej kończę pierwsza fazę smażenia, bo owoce zaczynają się przypiekać do dna. Zostawiam wtedy dżem do całkowitego wystudzenia. Najczęściej na całą noc. Ostatnio było dosyć chłodno, więc garnek przykryłam pokrywką i nie wkładałam go do lodówki.
Drugiego dnia przed ponownym smażeniem przygotowuję sobie porządnie umyte słoiki, i nakrętki oraz folię spożywczą. Dopiero teraz znów wstawiam garnek z dżemem ponownie gotuję. Robię to tak długo, często mieszając by się nie przypaliło, aż dżem będzie łatwo nabrać na łyżkę. Ważne jest też to, że kakao i czekolada także odrobinę zagęszczą całość. Druga faza trwa znacznie krócej od pierwszej. Czekoladę łamię na mniejsze kawałki i wrzucam do wrzącego dżemu. Mieszam by się całkowicie rozpuściła. Wsypuje dużą łyżkę kakao i dokładnie mieszam. Na tym etapie zdejmuję już garnek z ognia i po bardzo dokładnym wymieszaniu i spróbowaniu czy nie trzeba dodać kakaa przekładam gotowy dżem do słoików.
Po wypełnieniu słoików gorącym dżemem na każdy nałożyłam kawałek folii spożywczej i porządnie zakręciłam. Odwróciłam do góry dnem i zostawiłam do wystudzenia. Dla pewności pasteryzowałam słoiki. Do odpowiednio większego garnka wyłożonego gazetą włożyłam słoiczki i nalałam wody do 1/3 ich wysokości. Przykryłam garnek tak by pokrywka nie dotykała słoików, one same też nie mogą się ze sobą stykać i po 10 minutach od zagotowania wody dżem był już gotowy by przetrwać całą zimę, a nawet dłużej!

Śliwki obieram i kroję w gumowych rękawiczkach. Wam też radze ich użyć, bo później trudno domyć ręce ;).

Smacznego! ;))

czwartek, 29 sierpnia 2013

Pikantna zupa z dyni.

Na moim ulubionym stoisku z warzywami, już pod koniec zakupów zobaczyłam piękną dynię. Nie mogłam się powstrzymać i na samą myśl o tej pysznej zupie, kupiłam spory kawałek. Gdy tylko dotarłam do domu to mama na widok dyni zawołała: "będzie zupa!". Coś więc w niej musi być, skoro nawet moja mama zwariowała na jej punkcie, a gdy pierwszy raz usłyszała o takiej zupie to kręciła nosem. W domu dynia zawsze była tylko na słodko.


Na 2,5 litra zupy:

1300g dojrzałej dyni olbrzymiej
dwie średnie marchewki
jedna średnia pietruszka
trzy średnie ziemniaki
średnia biała cebula
pół papryczki chili
dwa ząbki czosnku
kilka listków szałwii
szczypta gałki muszkatołowej
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
olej rzepakowy
około litra wrzątku

Na samym początku warto przygotować sobie wszystkie warzywa, by później móc je tylko kolejno dokładać do garnka. Cebulę obieram i kroje w piórka. Marchew, pietruszkę i ziemniaki myję, obieram i ucieram na grubej tarce. Dynię myję, obieram ze skórki, wydrążam środek i kroję miąższ w grubą kostkę. Czosnek obieram i przekrawam na pół.

Teraz możemy spokojnie zabrać się za gotowanie zupy. Do dużego garnka wlewam kilka łyżek oleju, wrzucam na niego posiekaną cebulę i solę obficie. Smażę chwilkę tak by się delikatnie zarumieniła. Dokładam utartą marchew, pietruszkę i ziemniaki. Dokładnie mieszam i gdy zaczyna się przypiekać wlewam około 100ml gorącej wody. Lekko przypieczone warzywa dodają zupie specyficznego posmaku. Dodaję szczyptę gałki, kawałek ostrej papryczki, czosnek i dużo pieprzu. Po chwili wrzucam dynię pokrojoną w kostkę i dokładnie mieszam. Dolewam resztę wody, wrzucam porwane listki szałwii i przykrywam garnek pokrywką. Duszę pod przykryciem, aż dynię da się rozetrzeć łyżką. Trwa to dosłownie kilka minut. Podczas gotowania trzeba próbować zupy i kontrolować jej ostrość. W razie gdy poziom pikantności nam odpowiada wyrzucamy papryczkę. Nie radzę miksować zupy z papryczką, okaże się zbyt ostra i nawet dodanie jogurtu może nie pomóc. Zdejmuję garnek z ognia i ostrożnie blenduję całość na w miarę gładko. Dostosujcie do siebie stopień zmiksowania zupy. Ja robię różnie. Raz zostawiam większe kawałki, a innym razem robię krem. Na sam koniec znów próbujemy zupę i w razie potrzeby doprawiamy solą, gałką oraz pieprzem.

Podałam ją z orkiszowymi grzankami natartymi ząbkiem czosnku. Moja mama lubi z drobnym makaronem.

Smacznego! ;))

niedziela, 11 sierpnia 2013

Dżem jabłko z wiśnią

Kiedy owoce są najpiękniejsze trzeba z nich korzystać ile tylko się da. Dobrze jest moc później sięgnąć po słoik z czymś pysznym, smaku czego tak bardzo nam brakuje. Dlatego tak bardzo lubię robić przetwory. Ten przepis to dla mnie klasyka smaku, bo kto nie lubi jabłka z wiśnią? ;)


Na około 600g pysznego dżemu użyłam:

kilogram papierówek
pół kilograma wiśni
szklanka 250ml cukru
około 50ml wody

Owoce umyłam. Z wiśni usunęłam pestki i przekroiłam owoce na mniejsze kawałki. Nie użyłam drylownicy, więc robiłam to od razu. Papierówki starłam razem ze skórą na jarzynowej tarce o grubych oczkach. Do garnka z grubym dnem włożyłam potarte jabłka, dodałam cukier. Jest go tyle, bo moje jabłka były kwaśne. Dolałam wodę i wymieszałam. Kiedy jabłka odparowały prawie całą wodę dodałam pokrojone wiśnie. Przesmażyłam chwilę, aż puściły sok i zabarwiły całość na czerwono. Trzeba często mieszać bo może się przypalić. Gdy dżem zaczął skwierczeć wyłączyłam go i zostawiłam na całą noc. Pierwsze smażenie trwało mniej niż godzinę.
Następnego dnia porządnie umyłam niewielkie słoiczki oraz nakrętki. Wytarłam do sucha.
Dżem smażę dwukrotnie, ale nie na kamień. Stawiam go na mały ogień by tylko zaczął się smażyć. U mnie nie było soku i całość była dosyć gęsta. Poświęciłam na to około 15 minut. Masa nie spływała z łyżki i łatwo było ją nakładać do słoików.
Po wypełnieniu słoików gorącym dżemem na każdy nałożyłam kawałek folii spożywczej i porządnie zakręciłam. Odwróciłam do góry dnem i zostawiłam do wystudzenia. Jak się później okazało, mama pod moją nieobecność zagotowała słoiki. Do odpowiednio większego garnka wyłożonego gazetą włożyła słoiczki i nalała wody do 1/3 ich wysokości. Przykryła garnek tak by pokrywka nie dotykała słoików, one same też nie mogą się ze sobą stykać i po 10 minutach od zagotowania wody dżem był już gotowy by przetrwać całą zimę, a nawet dłużej!

Smacznego! ;))

wtorek, 30 lipca 2013

Sałatka z bobem i melonem.

Takie połączenie smaku można lubić lub nienawidzić! Innej opcji nie ma ;). Owoce w wytrawnej sałatce. Osobiście uwielbiam takie coś, rodzina także. W ogóle melon Galia jest dla mnie bardziej wytrawny niż słodki. Jego obłędnie miodowy zapach i mniej słodki miąższ trochę się ze sobą kłócą ;). 


Dla trzech osób:

szklanka ugotowanego bobu
jeden średni pomidor
cztery małe małosolne ogórki
osiem czarnych oliwek
100g lub więcej słonego sera feta
1/3 dojrzałego melona Galia czyli około 250g
mała czerwona cebula
pół pęczka natki pietruszki
kilka liści ulubionej sałaty
sok z cytryny
sól morska
świeżo mielony pieprz

Bób gotuję do miękkości i pod sam koniec gotowania dopiero solę. Ciepły obieram i odkładam do całkowitego wystudzenia. Pomidora oparzam, obieram ze skóry i kroję na mniejsze kawałki. Podobne rozmiarem do ziaren bobu. Melona przechowuję w lodówce. Najbardziej smakuje mi taki zimny. Odkrawam potrzebny mi kawałek, a resztę wkładam do lodówki. Kawałek przeznaczony do sałatki kroję w paski i obieram ze skóry, łyżeczką wybieram pestki i melona kroję na kawałki. Trochę większe niż pomidor i bób. Małosolne ogóreczki kroję wzdłuż i na cienkie półtalarki. Wszystkie składniki wkładam do jednej miski. Do tego bardzo drobno posiekana czerwona cebula i natka pietruszki. Oliwki przekrojone na cztery i pokrojony w około półcentymetrowe kosteczki ser feta. Dressingiem w tej sałatce jest sok ze wszystkich składników. Do tego dodaję kilka kropli soku z cytryny i dużo pieprzu. Po wymieszaniu trzeba spróbować, bo sól może nie być potrzebna. Oliwki i ser są dosyć słone. Ja jednak dodałam odrobinę soli.
Sałatka jest jeszcze smaczniejsza jak trochę posiedzi w lodówce. Tak schłodzoną podaję na liściach sałaty. Tym razem na czerwonej dębolistnej. Dla mnie ma lekko jabłkowy smak z wyczuwalną gorzką nutą. Idealnie pasuje.

Smacznego! ;))

sobota, 27 lipca 2013

Pasta z bobu.

Zielono mi! Kupiłam wczoraj tyle bobu, że nie byłam w stanie go zjeść. Szkoda, żeby się zmarnował więc przerobiłam go na pastę. Do tego świeży chleb i idealnie śniadanie gotowe...



półtorej szklanki ugotowanego bobu około 375ml
średni ząbek młodego czosnku
łyżka posiekanego koperku
sok z około połowy małej cytryny
szczypta płatków chili
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
około 50ml wody
dwie łyżki oleju rzepakowego
dwie łyżki oleju z orzechów włoskich

Bób ugotowałam do miękkości, ale dopiero pod koniec gotowania dodałam do niego sól. Odlałam i jeszcze ciepły obierałam z łupek. Część oczywiście trafiła do brzucha, ale inaczej się nie da :).

Ostudzony już bób wrzuciłam do malaksera i razem z resztą składników zmiksowałam na niezwykle puszystą pastę. Czosnek przed miksowaniem pokroiłam na mniejsze kawałki. Nie wlałam od razu całej wody tylko stopniowo jej dodawałam, aż pasta miała odpowiadająca mi konsystencję. Przed schłodzeniem miała konsystencję musu. W lodówce oczywiście odrobinę zgęstniała. 
Rano doprawiłam ją jeszcze solą, pieprzem i odrobiną soku z cytryny. 

Smacznego zielonego! ;))

wtorek, 16 lipca 2013

Sos koperkowy 2.

Sos koperkowy na moim blogu jest najczęściej odwiedzanym postem. Postanowiłam więc pokazać Wam także drugą wersje serwowaną u mnie w domu. Wiem, że ludzie mają opory z wlewaniem mleka do jedzenia, ale tu się to bardzo mocno sprawdza! Powiem nawet, że ten jest smaczniejszy i taki robię częściej...


dwie średnie cebule
pół szklanki gorącej wody
litr mleka
szczypta gałki muszkatołowej
szczypta płatków chili
świeżo mielony pieprz
sól morska
trzy kopiaste łyżki suszonego koperku

około 13 widelców mąki pszennej do zagęszczenia sosu


Cebule obieram i kroję w drobną kostkę. Szkle na niewielkiej ilości oleju z dodatkiem solidnej szczypty soli. Cebula nie powinna się przyrumienić, więc można ją delikatnie podlewać wodą aż całkiem zmięknie. Ciemna i twarda cebula może nam zepsuć sos, który ma być aksamitny. Dodaję do niej pieprz, chili i gałkę muszkatołową. Te ostatnie w mniejszej ilości, bo łatwiej później dodać i nie bawić się w rozcieńczanie. Gdy przyprawy przesmażą nam się z cebulą i będą pięknie pachniały stopniowo wlewam mleko (odlewam z kartonika pół szklanki by w nim rozrobić mąkę do zagęszczenia sosu). Robię tak by garnek całkowicie nie ostygł. Później długo by się grzał, a tak stopniowo ogrzewamy mleko. Gdy całość już się podgrzeje to wsypujemy koperek i dokładnie mieszamy. Na tym etapie sos nie może się przegotować, bo zrobi się kożuch lub spróbuje wykipieć. Do uprzednio odlanego do szklanki mleka wsypuję mąkę. Nabieram ją na widelec, bo zawsze łatwiej mi się nim rozrabiało zawiesinę i nie było grudek. Jednak nie musi to być tak. Każda mąka jest inna i według własnego gustu dopasujcie gęstość sosu. Mąki zawsze można dorobić :). Wlewam zawiesinę do sosu i dokładnie mieszam. Teraz nie wolno zostawić sosu, bo może się przypalić. Dokładnie mieszam go od dna i robię to tak długo, aż zacznie bulgotać. Maka musi się ugotować by nie było jej surowego posmaku. Ostrożnie nabieram trochę sosu na łyżkę i doprawiam. Zazwyczaj brakuje soli i pieprzu. Można je spokojnie dodać i wmieszać.

Gdy od razu po zdjęciu z palnika przykryjemy garnek pokrywką, na sosie nie powinien się utworzyć kożuch. Jeśli jednak się zrobi to nic straconego. Bardzo łatwo go rozmieszać i nawet ślad po nim nie zostanie.

Zawsze przed podaniem odstawiam go na jakieś 10 minut by lekko przestygł. Wtedy dopiero czuć bogactwo jego smaku. Przy okazji poparzenia języka za bardzo smaku nie docenimy...

Smacznego! ;)

poniedziałek, 15 lipca 2013

Pieczone ziemniaczki z cytryną.

Bardzo lubię ziemniaki pod chyba każda postacią. Od bardzo dawna marzyły mi się jednak takie proste z cytryną, czosnkiem i rozmarynem. Oto one...


Dla trzech osób:

kilogram młodych ziemniaków
trzy półcentymetrowe plastry cytryny
cztery duże ząbki młodego czosnku
łyżeczka posiekanego rozmarynu
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
szczypta ostrej papryki
oliwa z oliwek lub olej rzepakowy

Ziemniaki oskrobałam ze skórki i ugotowałam prawie do miękkości. Wybrałam niewielkie sztuki, więc szybko poszło. W czasie gdy się gotowały przygotowałam do nich marynatę. Do nieprzywierającego naczynia wlałam około siedmiu łyżek oliwy. Do tego duża szczypta morskiej soli, świeżo mielony pieprz, szczypta ostrej papryki, posiekany rozmaryn i pokrojony w plasterki młody czosnek. Wyszorowałam cytrynę i ukroiłam z niej trzy plastry, które przekroiłam na pół. Za ich pomocą zmieszałam ze sobą wszystkie składniki. Na koniec wycisnęłam z nich sok i zostawiłam je w marynacie. Wkroiłam ugotowane oraz lekko przestudzone ziemniaczki i dokładnie wymieszałam. Tak by pokryły się tłuszczem. Spróbowałam jednego i musiałam dosolić. Formę włożyłam do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika na przedostatnią półkę od góry. Nie pod sam grill. Piekłam je tak przez 15 minut, a na ostatnie 10 minut przełączyłam na grill. Pilnowałam wtedy ziemniaczków by się nie przypaliły i co jakiś czas je przemieszałam by te z dołu też się zarumieniły.

Podałam z marynowanymi burakami, ale każda surówka tu się sprawdzi. 

Smacznego! ;))

piątek, 12 lipca 2013

Młode ziemniaki z bobem.

Od dawna chodziła za nami sałatka ziemniaczana z majonezem. Jednak takiej tradycyjnej warzywnej jakoś nikomu nie chciało się robić. Tu prostsze i niezwykle smaczne rozwiązanie. Robiąc tę sałatkę musimy się bardzo pilnować by nie wyjeść całego bobu i ziemniaków przed jej przygotowaniem. Do tego wegański majonez i cała rodzina szczęśliwa ;). Do tego świeżość składników, nie mogło się nie udać...


kilogram małych młodych ziemniaków
pół kilograma świeżego bobu
pęczek koperku
majonez jaglany
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz

Ziemniaki oskrobałam i ugotowałam do miękkości. Po zagotowaniu posoliłam. Ugotowane odlałam i zostawiłam do całkowitego ostudzenia.

Bób ugotowałam do miękkości. Myślę, że każdy lubi inny bób, więc co jakiś czas trzeba go próbować. Tu także gdy woda się zagotowała dodałam soli. Ugotowane i jeszcze ciepłe fasolki obierałam z łupin. Gdy wystygną staje się to trudniejsze. Po wyłuskaniu zostawiłam do wystygnięcia.

Do tego przepisu zrobiłam majonez według przepisu z bloga Smakoterapia. Dodałam do niego jednak trochę ponad szklankę gotowanej jagli, łyżeczkę ostrej rosyjskiej musztardy i trzy niewielkie ząbki młodego czosnku. Dla odrobiny kwaskowatego posmaku dodałam dwie łyżki octu jabłkowego. Dla osłody łyżeczkę trzcinowego cukru. Oleju też jakoś mniej mi się wlało i był idealny!

Koperek opłukałam i drobno posiekałam.

Wystudzone ziemniaki kroiłam wzdłuż na pół i kolejno na około centymetrowe plastry. Tak by łatwo się je jadło.

Wszystkie składniki włożyłam do dużej miski i wymieszałam ze sobą. Doprawiłam sporą szczyptą soli i świeżo mielonym pieprzem.

Trochę sałatki zostało, więc włożyłam ją do plastikowego pojemnika i do lodówki. Następnego dnia była równie pyszna.

Smacznego! ;))

poniedziałek, 8 lipca 2013

Babeczki z masłem orzechowym i czekoladą.

Na przekór wszystkiemu miałam ochotę na babeczki bez owoców. Wiadomo, że sezon i trzeba korzystać ale dziś miałam ochotę zgrzeszyć ;). Do tego walała mi się po domu resztka orzeszków, a że lubię robić coś z tego co już mam w domu to do dzieła! Jak pewnie zauważycie to babeczki są wegańskie, co podwójnie mnie cieszy... Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i jadłam jeszcze ciepłe. Wyszły puszyste w środku, wilgotne i jakby lekko lepkie za sprawą masła orzechowego. No i ten chrupiący wierzch, moje małe niebo ;).


Proporcje na 12 babeczek:

zrobiłam domowe masło orzechowe, wychodzi pięć łyżek i jest lekko płynne. Celowo takie jest, bo do babeczek nie dodaję więcej tłuszczu. Tak więc:

150ml wyłuskanych orzeszków ziemnych
sześć dużych łyżek delikatnego oleju
duża szczypta soli morskiej

Całość potraktowałam malakserem i gotowe. Zawsze zostawiam małe kawałeczki orzechów. Wzbogacają konsystencję całości.

dwie szklanki mąki pszennej typu 650
pół szklanki cukru trzcinowego
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka sody
piętnaście słodzików
szklanka zimnej wody

50g deserowej czekolady


Do miski wsypałam suche składniki, dodałam do nich drobno posiekaną czekoladę. Można ją również utrzeć na grubej tarce, tak będzie szybciej. Słodzik rozpuściłam w łyżce gorącej wody, którą proporcjonalnie odjęłam z planowanej szklanki wody. Wymieszałam suche składniki i wlałam wodę. Po dokładnym wymieszaniu wychodzi lekko lepkie, ale bardzo przyjemne ciasto. Łatwo je się nakłada do foremek, które zrobiłam z papieru do pieczenia. Inaczej do zwykłych papilotek babeczki bardzo mocno by się przykleiły. Chcąc tego uniknąć i nie musieć dodawać więcej oleju do przepisu wykorzystałam papier. Wycięłam z niego około 13cm kwadraty i je umieściłam w formie do pieczenia. Nakładałam po około półtorej łyżki ciasta.

Piekłam przez 15 minut w temperaturze 180 stopni, na środkowej półce bez termoobiegu. 

Po upieczeniu bez problemu dają się obrać z papierka ;).

Smacznego!

niedziela, 7 lipca 2013

Pikantna soczewica z pieczarkami.

Bardzo lubię soczewicę. Jest nie tylko wspaniałym źródłem białka, ale także wapnia i żelaza. Zajadają się nią nie tylko wege, ale też sportowcy! Do tego jest sycąca i nadaje się do wszystkiego. Gulasze, zupy, pierogi, pasty, pasztety i wiele innych. Ostatnio ukochałam sobie jej pikantną wersję na sypko ;).


Dla czterech osób:

250g suchej zielonej soczewicy
dwie średnie cebule
250g pieczarek
siedem suszonych pomidorów z oleju
trzy duże ząbki czosnku
szczypta płatków chili
szczypta sproszkowanego chili
sól morska
świeżo mielony czarny pieprz
olej rzepakowy

Pieczarki obrałam i pokroiłam, wrzuciłam na pokrojoną w grubsze piórka cebulę którą podsmażyłam na niewielkiej ilości oleju. Dodatkowo posoliłam by szybciej zmiękła. Gdy pieczarki odparowywały wodę to zajęłam się soczewicą. Wypłukałam ją w dużej ilości ziemnej wody i zalałam wrzątkiem. Wstawiłam na gaz by się ugotowała. Trwało to jakieś 10-15 minut. Trzeba ją często próbować, bo może się szybko rozgotować i wyjdzie papka. Nam powinno zależeć na całych ziarnach. Do uduszonych pieczarek dodałam drobno pokrojone pomidorki i pokrojony w plasterki czosnek. Doprawiłam chili, solą i pieprzem. Ugotowaną i odlaną na sicie soczewicę wrzuciłam do mieszanki z pieczarkami i chwilę razem przesmażyłam.

Jakby przez przypadek wyszło Wam zbyt pikantne to polecam zjadać z jogurtem.

Smacznego! ;))

czwartek, 4 lipca 2013

Zupa potrójnie pomidorowa.

U nas w domu ja i mama niespecjalnie przepadamy za pomidorówką. Jemy ją od wielkiego dzwoni i trzeba się na nią naczekać. Zawsze jednak kiedy już jest zajadamy się ze smakiem. Długo dopracowywałam pomidorówkę, aby i nam smakowała. Za to mój połówek mógłby jeść tonami wszystko co pomidorowe ;).


Na około dwa litry zupy:

litr soku pomidorowego
puszka włoskich krojonych pomidorów
100g gęstego koncentratu pomidorowego
dwie gałązki selera naciowego
pół litra ciepłej wody
sól morska
świeżo mielony czarny pieprz

200g drobnego makaronu

Sok pomidorowy kupuję przyprawiony. Jest w nim morska sól, pieprz, seler i jak się nie mylę cebula z pietruszką. Jest bardzo smaczny i idealnie sprawdza się w tej zupie.

Do garnka przekładam pomidory i puszkę płuczę wodą, która też ma wylądować w garnku. Do tego daję umyty i pokrojony seler naciowy. Wlewam sok i także karton płuczę wodą. Stąd około pół litra ciepłej wody w przepisie. Podgrzewam całość i za pomocą ręcznego blendera miksuję seler i pomidory na gładko. Próbuję i doprawiam pieprzem oraz solą. Na sam koniec dodaję koncentrat pomidorowy i staram się go dokładnie rozmieszać. Po zagotowaniu znów próbuję i w razie potrzeby doprawiam. Przed podaniem zupę najlepiej odstawić na jakieś 10 minut by przestygła. Wtedy czuć pełnię jej smaku i się nie poparzymy.

Zupę podaję z drobnym makaronem, tym razem był to orzo. Czyli makaron imitujący ryż ;).

Czasem zabielam zupę, ale to już na talerzu. 

Smacznego!

niedziela, 30 czerwca 2013

Babeczki marchewkowe.

Tak! Wegańskie marchewkowe babeczki to coś o czym od dawna marzyłam! W prawie wszystkich przepisach jest tona jajek lub jakieś wymyślne składniki, których musiałbym poszukiwać. Moim sekretnym składnikiem jest domowy dżem dyniowy, który mam jeszcze w piwnicy ;).


Na 12 cudownie wilgotnych i delikatnych babeczek:

półtorej szklanki mąki pszennej typu 650
1/3 szklanki cukru trzcinowego
szczypta soli
1/4 łyżeczki cynamonu
płaska łyżeczka sody
łyżeczka proszku do pieczenia

szklanka gładkiego dyniowego dżemu, można zastąpić musem morelowym lub jabłkowym
ubita szklanka marchwi utartej na drobnych oczkach
pół szklanki drobnych rodzynek
pół szklanki posiekanych suszonych śliwek
1/3 szklanki oleju rzepakowego

Suche składniki wsypałam do miski i wymieszałam łyżką. Dałam do nich marchew, dżem, olej oraz bakalie. Wymieszałam, Pierw wydawało mi się, ze całość będzie za sucha ale po chwili marchew puściła sok i dało się dokładnie wymieszać. Masa była lepka i łatwo nakładało się ją do papilotek.


Babeczki piekłam przez 20 minut w temperaturze
180 stopni bez termoobiegu na środkowej półce. Jak to przy wypiekach pod koniec pieczenia należy sprawdzić patyczkiem czy są suche. Tu nie będą do końca suche. Patyczek będzie lepki, ale nie ubrudzony ciastem. Po upieczeniu wyjęłam je z formy i studziłam na kratce. Nie bójcie się jeśli babeczki będą miękkie. Takie mają być. Przy stygnięciu będą nabierać odpowiedniej konsystencji.





Używam do nich papilotek zrobionych z papieru do pieczenia (kawałek około 12cm/12cm dopasowuję do formy na babeczki), bo takie zwykłe się przykleją i ciężko będzie je wyjąć. Spowodowane jest to niską zawartością tłuszczu. Za to można zjeść dodatkową babeczkę! I oczywiście takie wycięte samodzielnie z papieru wychodzą dużo taniej.

Smacznego! ;)

sobota, 29 czerwca 2013

Dżem truskawka rabarbar.

Obfitość rabarbaru i truskawek skłoniła mnie do połączeniu tych dwóch cudownych smaków. U mnie w domu dżem truskawkowy miał zawsze największe wzięcie, ale teraz to się zmieniło. Truskawki z rabarbarem tworzą niepowtarzalną i niesamowicie pyszną kombinację. Nie lubię przesłodzonych rzeczy, więc domowe przetwory to jest to. Dżem wychodzi delikatny i mięciutki, lekko kwaskowy, idealny. Można jeść łyżeczką prosto ze słoiczka ;).


Na około półtora litra gotowego produktu użyłam:

2000ml pociętego w kawałki rabarbaru czyli kilogram łodyg
2000ml pokrojonych na kawałki truskawek
półtorej szklanki cukru, pół na pół trzcinowy z białym

folia spożywcza i słoiki z nakrętkami


Jak już kiedyś pisałam nie mam wagi i wszystko powierzam mojemu pojemnikowi z miarką. Stąd właśnie wartości podane w mililitrach zamiast kilogramów.

Umyte, obrane i pokrojone owoce wrzuciłam do dużego garnka o grubym dnie. Wsypałam oba cukry i wymieszałam z owocami. Postawiłam garnek na małym ogniu i co chwilę potrząsałam by owoce szybciej puściły sok. W innym wypadku trzeba by dolać odrobinę wody, a to niestety wydłuży czas robienia dżemu.

Garnek musi być trochę większy, bo gdy owoce puszczą sok i zaczną się gotować zrobi się piana, która będzie próbowała uciec. Dlatego w tym czasie należy pilnować garnka i co chwilę mieszać zawartość. Piana która powstanie na górze to pektyny, które są naszemu dżemowi bardzo potrzebne. U mnie to szaleństwo trwało trochę ponad pół godziny, później nie stałam już ciągle przy garnku i tylko co jakiś czas przychodziłam pomieszać. Dżemowa zupa powinna delikatnie pyrkotać, nie może się przypalić bo całość nabierze gorzkiego posmaku. Z czasem piana zacznie gęstnieć i wtedy trzeba próbować ją wmieszać do środka. Na tym etapie dżem jest dosyć rzadki, ale bez obaw tak ma być i później zgęstnieje.


Pierwszą fazę smażenia kończę gdy na górze prawie wcale nie ma już piany. Zostają tylko cienkie smugi. Odstawiam dżem do całkowitego wystudzenia. Najlepiej zaczekać do następnego dnia. Nie trzeba wstawiać do lodówki, ale warto przykryć by go muchy nie podjadały ;). 

Drugiego dnia przygotowuję słoiczki. Myję je wraz z pasującymi do nich nakrętkami w gorącej wodzie z płynem do naczyń. Dokładnie płuczę i wycieram do sucha. Ustawiam na ręczniku. Gdy mam już przygotowane słoiki stawiam dżem na małym ogniu, mieszam i pozwalam mu bulgotać przez jakieś 30-40 minut. Przez noc odrobinę ściemnieje i u góry może się wytworzyć trochę rzadszej masy. Trzeba ją wmieszać i odparować. Gdy dżem jest gotowy to zaczyna pryskać i jak zwykle wszystko na około jest ochlapane. Włącznie niestety ze mną. Wtedy wyłączam palnik. Warto też nabrać trochę dżemu na łyżkę i sprawdzić konsystencję. Powinna być dosyć spójna. Z łyżki spływa jakby kawałkami i jest lepki.

Do słoików za pomocą łyżki przekładam wrzący dżem. Widziałam że ludzie używają dużego lejka, ale do mnie to jakoś nie przemawia. Biorę zawsze ręcznik i w niego zawijam słoiczek. Inaczej gdy przy nakładaniu dżem nam skapnie poparzymy sobie rękę, a tak to ucierpi tylko ręcznik, który da się wyprać. Słoik wypełniam pod gwint, a nie do pełna. Na górę naciągam kawałek folii spożywczej z zapasem i mocno zakręcam słoik. Odwracam do góry dnem i stawiam na ściereczce. Pozostawiam do całkowitego wystygnięcia. Użycie folii spożywczej nie jest konieczne, ale dodatkowo zabezpiecza nam przetwory. Pełni rolę uszczelki. Powstrzyma wszystkie zapachy, które mogły zostać na nakrętkach i przetwory się nie utlenią. Nie kupuję nowych słoików tylko wykorzystuję te z kupionych produktów. Po wystygnięciu i odwróceniu słoików nakrętka powinna być lekko wklęsła, a po naciśnięciu nie powinna się ruszać czy wydawać charakterystycznych kliknięć.


W taki sposób od lat przygotowuje się w moim domu dżemy. Jeśli jednak nie macie pewności co do tego to warto pasteryzować przetwory. Dżem rozlałam do małych słoiczków około 200ml. Wtedy trzeba je umieścić w dużym garnku, którego dno wykładamy podwójną warstwą szarej gazety. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mi mówiono, że nie może to być taka śliska jak z czasopism. Na gazetę stawiamy słoiki i jeśli dżem jest ciepły możemy wlać ciepłą wodę, jeśli zdążył już wystygnąć to koniecznie zimną by słoiki nie popękały. Stawiamy je też tak by nie dotykały brzegów garnka, ani samych siebie bo mogą popękać. Wody nalewamy tylko tyle by słoiki były zanurzone na 1/3 swojej wysokości. Przykrywamy garnek pokrywką i włączamy mały gaz. Pilnujemy by woda w garnku zaczęła się gotować i wtedy odmierzamy 10-15 minut i wyłączamy palnik. Zostawiamy słoiki w garnku, aż do wystudzenia.

Pamiętajcie, że nie ma nic lepszego jak domowe przetwory! Nie bójcie się ich robić. Nawet jak nie wyjdą takie jakbyśmy chcieli to warto próbować. Moje pierwsze dżemy można było kroić nożem ;))

Smacznego!

czwartek, 27 czerwca 2013

Placuszki z truskawkami.

Zazwyczaj takie placuszki robiłam z jabłkami, ale skoro mamy sezon na truskawki to dlaczego nie zrobić ich z nimi? Są wyjątkowo pyszne, a sok z owoców nadał plackom specyficznego koloru.


Na około 16 placuszków:

szklanka mąki pszennej razowej
szklanka mąki pszennej typu 650
kopiasta łyżka mąki ziemniaczanej
pięć łyżek błyskawicznych płatków owsianych
szklanka mleka
szklanka kefiru
łyżka gorącej wody
dziesięć słodzików
łyżeczka proszku do pieczenia
łyżeczka sody

dwie szklanki pokrojonych w plastry truskawek

olej rzepakowy do smażenia

Do miski wsypałam suche składniki, wymieszałam i powoli wlewałam do nich płyny. Podobno jeśli w ten sposób łączy się składniki to nie ma grudek. Nawet jak są to mi niespecjalnie przeszkadzają, ale tu faktycznie ich nie było ;). Moje truskawki były dosyć kwaśne stąd w przepisie słodzik. Rozpuściłam go w łyżce gorącej wody. Wymieszane ciasto odstawiam na jakieś 10 minut, by mąka całkowicie wchłonęła wilgoć. Masa powinna być dosyć gęsta, podobna do kwaśnej śmietany.

Opłukałam i obrałam truskawki. Pokroiłam je w plasterki i wrzuciłam do gęstej masy. Delikatnie wymieszałam. Masę powinno się dosyć łatwo nabierać duża łyżką. Na niewielkiej ilości rozgrzanego tłuszczu smażyłam placuszki z dwóch łyżek masy. Kontrolowałam by w każdym było odpowiednio kawałków truskawek. Gdy placki są rumiane i zaczynają skwierczeć to znak, że są gotowe. Truskawki zaczną też puszczać sok. Jeśli zostawimy je dłużej na patelni to zacznie się przypalać.

Gdyby placuszki ciężko się przewracało i gdyby się rozpadały należy dodać jeszcze trochę mąki.

Jeśli placuszki będą dla Was mało słodkie, śmiało polejcie je miodem. Pasuje idealnie.

Smacznego! ;)

wtorek, 25 czerwca 2013

Szybki przekładany deser owocowy z jogurtem.

Wieczorem zachciało mi się jeszcze czegoś słodkiego, ale truskawki, czekoladę i babeczki już jadłam. Zazwyczaj jest 12 jednakowych sztuk i obojętnie jak pyszne są, czasem jakieś dwie zostaną. Tym razem to miało być coś innego. Szybciej się go robi, niż zjada ;). Tak oto powstało moje cudo...


Składniki deseru::

babeczki, które nam zostały. Użyłam owsianych z tego przepisu.
ulubiony dżem domowej roboty. Użyłam truskawki z rabarbarem.
naturalny jogurt

Do szklanki nałożyłam jakieś trzy łyżeczki jogurtu, na górę dałam dwie dżemu i posypałam to połową pokruszonej babeczki owsianej. Czynność należy powtarzać, aż do wypełnienia naczynia ;).

W moim przypadki smaki idealnie się komponowały, bo szczypta cynamonu zawarta w babeczkach idealnie pasowała do dżemu. Jogurt nadał całości kwaskowatego posmaku i idealnie złagodził słodycz.

Świeże, słodkie owoce również się sprawdzą. Nie bójcie się eksperymentować!

Smacznego! ;))

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Babeczki owsiane.

To idealne babeczki zarówno na deser jak i na śniadanie. Te są bez bakalii, ale jadłam je z truskawkowo rabarbarowym dżemem.  Zazwyczaj dorzucam jakąś resztę rodzynek czy suszonych śliwek.


Na 12 babeczek:

półtorej szklanki błyskawicznych płatków owsianych
szklanka mąki pszennej typu 650
pół szklanki cukru trzcinowego
szczypta cynamonu
dwie łyżeczki proszku do pieczenia
kopiasta łyżka mąki ziemniaczanej
trzy łyżki wody
sześć łyżek oleju
szklanka mleka może być roślinne

dowolne bakalie około pół szklanki

Suszone śliwki czy morele warto pokroić na mniejsze kawałki, bo po upieczeniu będzie się ciężko jadło. Rodzynki czy żurawina są odpowiedniej wielkości. 

Jeśli rezygnujemy z bakalii warto dosypać jeszcze ze dwie łyżki cukru.

W wersji dietetycznej cały cukier zastępuję słodzikiem. W takim przypadku zazwyczaj próbuję surowe ciasto i w razie potrzeby dosładzam. Należy jednak pamiętać, że suszone owoce same w sobie są dosyć słodkie.


Wszystkie suche składniki wsypuję do miski. Dodaję składniki mokre i mieszam. Wsypuję bakalie i po wymieszaniu ciasto od razu przekładam do papilotek w foremce. Przed mieszaniem składników rozgrzewam piekarnik. Piekę przez około 17-20 minut w temperaturze 180 stopni bez termoobiegu na środkowej półce. Pod koniec pieczenia warto sprawdzić patyczkiem czy ciasto jest już upieczone.

Można użyć do nich papilotek zrobionych z papieru do pieczenia (kawałek około 12cm/12cm dopasowuję do formy na babeczki), bo takie zwykłe mogą się przykleić  i ciężko będzie je wyjąć. Spowodowane jest to niską zawartością tłuszczu. Za to można zjeść dodatkową babeczkę! I oczywiście takie wycięte samodzielnie z papieru wychodzą dużo taniej. 

Smacznego! ;))

niedziela, 23 czerwca 2013

Pizza ze szparagami II.

Pokochałam zielone szparagi. Szkoda, że to już koniec sezonu. Kupiłam już chyba ostatni pęczek i część wykorzystałam do tej właśnie pizzy, a część zamroziłam na kolejną ;).
Wcześniej robiłam już pizze ze szparagami, ale bez słodkiego dodatku.


Dla trzech łakomczuchów:

ciasto: 
2 i 1/4 szklanki mąki pszennej typu 650
3/4 szklanki mąki pszennej pełnoziarnistej typu 1850
łyżeczka cukru
łyżeczka soli
paczka suchych drożdży 7g
około 310ml ciepłej wody
pięć łyżek oliwy








Mąkę wsypałam do miski, dodałam sól i cukier oraz drożdże. Wymieszałam suche składniki drewnianą łyżką i dolałam wodę. Na początku ciasto może się wydać troszkę zbyt luźne, ale mąka powoli wchłonie nadmiar wilgoci. Gdy już całość jest dokładnie połączona to zdejmuję z łyżki przyklejone ciasto, dolewam oliwę i za pomocą ręki staram się wgnieść tłuszcz do ciasta. Jest ono miękkie, przyjemnie ciepłe i delikatne. Jeśli klei się do ręki to znak, że trzeba dosypać odrobinę mąki, a jeśli nie jest plastyczne i zbija się w twarda kulkę to śmiało możecie dolać trochę wody. Każda mąka jest inna, więc musicie kierować się intuicją. Formuję z ciasta dosyć płaską kulkę i nakrywam grubszą ściereczką. Odstawiam w ciepłe miejsce na około godzinę.
Po wyrośnięciu oprószonymi mąką rękami dzielę ciasto na trzy kawałki i rozkładam je na wyłożonej papierem do pieczenia dużej blasze. Można uformować okrągłe placki, większe lub mniejsze. To zależy od Waszej inwencji. Nas jest trójka i od razu poszłam na całość ;). Placki jednak należy rozpłaszczyć na około pół centymetrową grubość. Wtedy zanurzonymi w mące palcami staram się zrobić pulchne brzeg ugniatając ciasto jakiś centymetr od samego brzegu placków. Tak przygotowane spody cienko smaruję lekkim sosem czosnkowym i układam dodatki.

lekki sos czosnkowy:

200g jogurtu naturalnego
trzy średnie ząbki czosnku
sól morska
świeżo mielony pieprz
sok z cytryny

Do miseczki przekładam jogurt, dodaję sól i pieprz oraz drobno starty lub przeciśnięty czosnek. Dokładnie mieszam by sól się rozpuściła. Dodaję kilka kropli soku z cytryny by połączyła i zrównoważyła smaki oraz nadała sosowi lekkości. Może być troszkę zbyt intensywny, ale w końcu to on przyprawia nam pizzę.

dodatki:

200g zielonych szparagów
plastry ananasa z puszki
jeden pomidor
kukurydza z puszki
żółty ser
kilka podsmażonych pieczarek
świeżo mielony pieprz
rukola

Pizza jest na tyle wdzięczna, że przyjmie chyba każde dodatki ;).


Szparagi umyłam, obieraczką obrałam ze skórki prawie pod samą główkę, pokroiłam skośnie na pół i lekko obgotowałam we wrzątku, aby na pizzy nie były zbyt twarde. Pierw gotowałam dolne części, a na sam koniec wrzuciłam główki bo są delikatniejsze.


Na przygotowane spody z ciasta nałożyłam po dwie łyżki sosu, który dokładnie rozprowadziłam. Nie można go dać za dużo bo wszystko będzie pływać, a ciasto rozmięknie. Na sos położyłam plasterki sera, szparagi, pomidora, posypałam kukurydzą, dodałam podsmażone pieczarki i pokrojonego na mniejsze kawałki ananasa. Posypałam pieprzem. Zostawiłam pizzę na jakieś 10 minut i w tym czasie wyraźnie było widać, że znów podrosła. Piekłam przez około 25 minut w 180stopniach bez termoobiegu na środkowej półce. Pizza była gotowa gdy brzegi się zarumieniły, a po wyjęciu łatwo przesuwała się po papierze. Można też ostrożnie zajrzeć pod spód, bo musi być rumiana i przy postukaniu wydawać głuchy dźwięk jak dobrze wypieczony chleb. Jeśli ser nie zdąży się zarumienić można pizzę na kilka minut przełożyć na wyższą półkę.
Upieczoną pizze polałam resztą czosnkowego sosu, a na wierch dałam dużo świeżo umytej rukoli. Pychota! ;)

Smacznego! ;))

czwartek, 20 czerwca 2013

Czekoladowe babeczki z truskawkami i migdałową posypką.

Są truskawki, więc trzeba je wykorzystać do wszystkiego. Takich babeczek jeszcze nie było ;).


Na 12 babeczek:

175g margaryny
szklanka mleka może być roślinne
trzy łyżki wody
100g gorzkiej czekolady 70%
3/4 szklanki cukru trzcinowego lub około 25 słodzików
dwie kopiaste łyżki ciemnego kakao
dwie i pół szklanki mąki pszennej typu 650
pół szklanki płatków owsianych górskich
szczypta soli
dwie łyżeczki proszku do pieczenia
dwanaście dorodnych truskawek
dziesięć migdałów

Do garnka wlałam mleko, dodałam tłuszcz i pokruszoną czekoladę. Jeśli wybierzecie słodzik to rozpuszczam go w tych trzech łyżkach ciepłej wody. Jeśli cukier to wlewamy do garnka wodę i wsypujemy cukier. Rozpuszczamy wszystko i odstawiamy do ostudzenia.
Do miski wsypujemy mąkę, proszek, kakao, sól oraz płatki. mieszamy i wlewamy do tego przestudzoną miksturę z garnka. Mieszamy i powinna wyjść z tego dosyć gęsta i łatwa do nabrania łyżką masa. Przekładamy ją do papilotek. Do każdej wkładamy umyte, obrane i przekrojone na cztery truskawki. Posypujemy uprzednio zmielonymi migdałami lub migdałowymi płatkami. Co tam mamy pod ręką.

Piekłam 15-17 minut w 180 stopniach na środkowej półce bez termoobiegu. Po 15 minutach sprawdzamy patyczkiem w miejscu gdzie nie ma truskawki czy ciasto jest już suche. Najlepiej zrobić to na środku, bo tam może gromadzić się wilgoć z owoców.

Gorące są pyszne, ale lekko się rozpadają. Po wystygnięciu są suche, ale na drugi dzień są już cudownie wilgotne. Takie smakują mi najlepiej ;).

Smacznego! ;))

niedziela, 16 czerwca 2013

Indyjska surówka z kapusty.

Kilka dni temu wpadła mi w ręce gazetka reklamowa z Kuchni Lidla "Niewiele zachodu w kuchni Dalekiego Wschodu". Zaintrygował mnie w niej przepis guru smaku Pascala. Postanowiłam wypróbować i muszę przyznać, że jestem mile zaskoczona. Są to znajome smaki w mi dotąd nieznanym połączeniu.


oryginalny przepis zawiera:

1/4 białej kapusty
dwie łyżki oliwy
łyżeczka gorczycy
łyżeczka curry
pół łyżeczki kminku
cztery łyżki octu ryżowego
sok z połowy cytryny
łyżka miodu
dwie marchewki pocięte w cienkie słupki
50g orzeszków ziemnych
sól i pieprz

Oczywiście musiałam lekko zmodyfikować przepis i użyłam troszkę więcej octu jabłkowego oraz nie dodawałam miodu, bo sałatka i tak jest mocno słodka. Marchewkę za to utarłam, a nie bawiłam się w siekanie. Samej kapusty miałam około 700g.

Z kapusty odrzuciłam pierwsze liście i przekroiłam ją na cztery tak, by w każdej z części był głąb. Przez to podczas szatkowania nie będzie się rozpadała. Moją potraktowałam szatkownicą, ale myślę że spokojnie można ją cienko posiekać lub użyć robota z funkcją szatkowania.
Na suchej patelni uprażyłam orzeszki ziemne, co chwilę je przerzucałam by się nie przypaliły. Wrzuciłam je do robota i pokruszyłam. Na tej samej patelni rozgrzałam oliwę i do niej wrzuciłam gorczycę. Od razu zaczęła ciemnieć więc dodałam kminek i proszek curry. Zamieszałam i gdy zaczęło mocno pachnieć zdjęłam z ognia. Wtedy wlałam ocet, który na jeszcze bardzo gorącej patelni od razu zaczął parować. Należy uważać by opary nie poleciały na twarz, bo to nic przyjemnego. Dodałam sok z cytryny, sporo drobnej morskiej soli, świeżo mielony pieprz i pokruszone orzeszki. Wymieszałam dressing i wrzuciłam do niego uprzednio utartą na drobnej jarzynowej tarce marchew. Po wymieszaniu i nadal na patelnię wrzuciłam poszatkowaną kapustę. Mieszałam tak by cała pokryła się aromatycznym dressingiem. Przy cieple z patelni łatwiej będzie jej przejść wszystkimi smakami. Surówkę przełożyłam do szklanej miski, bo plastikowa od razu złapie kolor i będzie ciężko ją domyć. Nakryłam talerzykiem i odstawiłam na minimum dwie godziny by się przegryzła.

Po tym czasie surówka jest nadal chrupka, ale cudownie aromatyczna. Bardzo nam smakowała z kuskusem z pieczarkami i koperkiem oraz starą, dobrą mizerią.

Smacznego! ;))

sobota, 15 czerwca 2013

Smoothie: truskawki, banan i świeża mięta.

W końcu jest ciepło i orzeźwienie potrzebne jest pod każda postacią. Dziś jest to pyszny, gęsty i orzeźwiający koktajl owocowy z naturalnym jogurtem.


Dla dwóch osób:

półtorej szklanki truskawek
dojrzały banan
kilka listków świeżej mięty
duży kubek naturalnego jogurtu
dwie łyżeczki trzcinowego cukru

opcjonalnie mleko dla rozrzedzenia

Truskawki umyłam i obrałam, pokroiłam na mniejsze kawałki i wrzuciłam do blendera. Banana obrałam, pokroiłam i również wylądował w blenderze. Dodałam opłukane listki mięty i jogurt. Zmiksowałam na gładko. Jeśli smoothie jest zbyt kwaśny dodajemy cukier, a gdy troszkę zbyt gęsty to zimne mleko lub kostki lodu. Wszystkie składniki uprzednio schłodziłam.

Smacznego! ;))

czwartek, 13 czerwca 2013

Zapiekanka ziemniaczana.

Uwielbiamy ziemniaki pod każda postacią jednak ciężko jeszcze o krajowe młode w rozsądnej cenie, więc by nie zwariować można kreatywnie wykorzystać te stare. Dobrze smakują tłuczone, a i zapiekanki z nich pyszne. Cała moc tkwi w dodatkach i aromatycznym sosie.


Na pięć porcji:

jedenaście średnich ziemniaków
pół kilograma pieczarek
trzy duże cebule
płatki chili
sól morska
świeżo mielony kolorowy pieprz
olej rzepakowy

Ziemniaki obrałam, umyłam i ugotowałam na półtwardo w osolonej wodzie. Odlałam i zostawiłam by lekko przestygły. Pieczarki obrałam, pokroiłam i usmażyłam na niewielkiej ilości oleju. Doprawiłam je pieprzem i solą. Cebulę obrałam i przekroiłam na pół i pokroiłam w plasterki. Zeszkliłam ją na oleju ze szczyptą soli i płatków chili.

sos:
400g jogurtu naturalnego
dwie kopiaste łyżki koncentratu pomidorowego
sześć dużych ząbków czosnku
gałązka rozmarynu
dwie łyżki drobno utartego żółtego sera

Do miseczki przełożyłam jogurt i koncentrat. Dodałam sporo soli i świeżo mielonego pieprzu. Na drobnej tarce starłam czosnki i dodałam do miseczki. Drobno posiekałam rozmaryn razem z niezdrewniałą gałązką. Dodałam też drobno utarty żółty ser by razem z koncentratem podczas zapiekania scalił wszystkie składniki.

trochę sera żółtego do posypania po górze


Zapiekankę robiłam w formie o wymiarach 22cm x18cm. Może być coś podobnego, a najlepiej naczynie żaroodporne do zapiekania, którego jakoś nie mogę się dorobić ;).
Dno naczynia przykryłam cienką warstwą sosu, jakieś dwie kopiaste łyżki. Na niego obok siebie poukładałam pokrojone w grube, bo około centymetrowe plastry ziemniaki. Na nie położyłam pieczarki i na to nałożyłam sos, tak by je pokrył. Na sos znów dałam ziemniaki. Kolejny przyszła cebula, ziemniaki i reszta sosu. Oczywiście możecie zmodyfikować piętra według własnych upodobań i np.: wymieszać pieczarki z cebulą lub dodać blanszowane brokuły. Ja lubię używać tego co mam w domu. Formę przykryłam folią aluminiową w której porobiłam dziurki. Zapiekałam przez godzinę w 180 stopniach. Po tym czasie zdjęłam folię na jakieś 10-15 minut by zapiekanka od góry lekko się przyrumieniła. W tym czasie trzeba do niej zaglądać, bo sos może się przypalić. Gdy stopień zarumienienia mi odpowiadał posypałam po wierzchu serem i dałam mu chwilę by się zapiekł.

Smacznego! ;))

wtorek, 11 czerwca 2013

Ciasteczka z masłem orzechowym.

Od dłuższego czasu korciło mnie by zrobić coś słodkiego z masłem orzechowym. To idealne połączenie słodkiego wypieku z lekko wyczuwalną słoną nutą i cudownym aromatem orzeszków.


Na 30 ciasteczek:

170g zimnej margaryny
3/4 szklanki trzcinowego cukru
dwie szklanki mąki pszennej typu 650
dwie łyżeczki proszku do pieczenia
pięć dużych łyżek masła orzechowego

Miękką margarynę z cukrem utarłam tak jak robi się to w przypadku ucieranej babki. Nie przejmowałam się, że cukier się całkowicie nie rozpuścił. Po upieczeniu pięknie błyszczy na ciastkach. Do utartego tłuszczu z cukrem dodałam mąkę, sól i proszek. Te składniki wcierałam w słodki tłuszcz za pomocą łyżki. Chwilkę to trwa, ale jest to iście terapeutyczne zajęcie. Masa jest dosyć sypka i właśnie teraz należy dodawać masło orzechowe. Przyjęła pięć solidnych łyżek, aż dało się zrobić kuleczki. Moje masło było domowej roboty, lekko ziarniste co wzbogaca konsystencję ciastek.

Z powstałej masy nabierałam łyżeczkę i formowałam z niej kulki wielkości małego orzecha włoskiego. Podobnej wielkości jak w przepisie na ciasteczka kawowe w czekoladzie. Od razu je rozpłaszczałam na grubość około pół centymetra. Na brzegach mogą lekko pękać, ale to tylko doda im uroku. Wstawiłam je na chwile do lodówki, żeby się schłodziły. Przez co po upieczeniu będą bardziej kruche.

Na dużej blasze wyłożonej papierem do pieczenia ułożyłam dwadzieścia placuszków w równych odstępach. Można piec po piętnaście sztuk to będą dwie równe partie. Piekłam je w 180 stopniach bez termoobiegu na środkowej półce przez 13 minut. Czekałam, aż tylko brzegi lekko zaczną się rumienić. Warto też zerknąć pod spód jednego ciastka, powinien być ładnie rumiany i wyraźnie ciemniejszy niż wierzch. Ciastka były miękkie, więc przydała mi się do zdejmowania staruszka szpatułka do tortu. Równie dobrze można użyć zwykłego noża do masła. Przełożyłam je na cienką blaszkę, ale lepiej użyć kratki. Ciastka muszą ostygnąć by nabrać chrupkości. Takie ciastka łatwo przepiec i wtedy powstają sucharki.

Przez masło orzechowe ostudzone ciasteczka są jakby lekko ciągnące, gumiaste w środku. To nie wina niedopieczenia ;).

Smacznego!

niedziela, 9 czerwca 2013

Imprezowa sałatka z makaronem.

Po sobotnim koncercie zostałyśmy nakarmione taką właśnie sałatką. Jest to przepis Marty, którą serdecznie pozdrawiam. Nie byłabym oczywiście sobą gdybym kilku smaczków nie dodała ;). Sałatka jest tłusta i treściwa, stąd określenie imprezowej. Dobrze sprawdzi się w roli "podkładki".


Dla czterech osób użyłam:

dziewięć większych, mocno czerwonych pomidorków koktajlowych
150g sera feta
czternaście czarnych oliwek z pestką
sześć suszonych pomidorów z oleju
olej z suszonych pomidorów
kilka listków świeżej bazylii
świeżo mielony pieprz kolorowy
płatki chili do smaku

200g grubszego makaronu, może być trójkolorowy

Pomidorki sparzyłam i obrałam ze skórki, ale nie trzeba tego robić. My po prostu nie lubi my ze skórą. Pokroiłam na ćwiartki. Ser feta odsączyłam i pokroiłam w półcentymetrową kostkę. Suszone pomidory również posiekałam w kostkę. Oliwki po pestce przekroiłam na pół. Pestki wyrzuciłam, połówki oliwek pokroiłam w paseczki. Wszystkie składniki wrzuciłam do miski. Porwałam do tego listki bazylii, dodałam pieprz i płatki chili.
Makaron ugotowałam do miękkości, odlałam i porządnie przelałam zimną wodą. Przed wrzuceniem do sałatki trzeba go mocno odsączyć w wody. Inaczej rozwodni nam sos, a tego chcemy uniknąć. Dodałam go do miski i polałam jakimiś dziesięcioma łyżkami pomidorowego oleju. Musicie spróbować i sami wyczuć jego ilość.

Sałatki z makaronem trzeba zjadać tego samego dnia. Później tylko tracą na smaku, zwłaszcza jak się je przechowuje w lodówce. Więc przygotowujemy i zjadamy.

W przepisie nie ma soli, bo oliwki i ser są wystarczająco słone by doprawić całość.

Smacznego! ;))

wtorek, 4 czerwca 2013

Ciasteczka kokosowe w czekoladzie.

Po powrocie z koncertu z Warszawy staram się wrócić do normalnego życia, a co za tym idzie mam do nadrobienia trochę przepisów na blogu. Jako pierwsze proponuję Wam pyszne i łatwe ciasteczka.


Na około 40 przepysznych ciasteczek:

250g kostka masła lub margaryny
3/4 szklanki trzcinowego cukru
pięć kopiastych łyżek wiórków kokosowych
dwie szklanki mąki pszennej typu 650 - minus jedna kopiasta łyżka
szczypta soli
dwie łyżeczki proszku do pieczenia

Miękką margarynę zmiksowałam z cukrem, można ją też utrzeć tak jak robi się to w przypadku ucieranej babki. Nie przejmowałam się, że cukier się całkowicie nie rozpuścił. Po upieczeniu pięknie błyszczy na ciastkach. Do utartego tłuszczu z cukrem dodałam kokos, mąkę, sól i proszek. Te składniki wcierałam w słodki tłuszcz za pomocą łyżki. Chwilkę to trwa, ale jest to iście terapeutyczne zajęcie.

Z powstałej masy nabierałam niepełną łyżeczkę i formowałam z niej kulki wielkości małego orzecha włoskiego. Podobnej wielkości jak w przepisie na ciasteczka kawowe w czekoladzie. Od razu je rozpłaszczałam na grubość około pół centymetra. Na brzegach mogą lekko pękać, bo kokos wchłania dużo wilgoci. Wstawiłam je na chwile do lodówki, żeby się schłodziły. Przez co po upieczeniu będą bardziej kruche.

Na dużej blasze wyłożonej papierem do pieczenia ułożyłam dwadzieścia placuszków w równych odstępach. W czterech rzędach po pięć sztuk. Piekłam je w 180 stopniach bez termoobiegu na środkowej półce przez 13-15 minut. Czekałam, aż tylko brzegi lekko zaczną się rumienić. Ciastka były miękkie, więc przydała mi się do zdejmowania staruszka szpatułka do tortu. Równie dobrze można użyć zwykłego noża do masła. Przełożyłam je na cienką blaszkę, ale lepiej użyć kratki. Ciastka muszą ostygnąć by nabrać chrupkości.Te ciastka łatwo przepiec i wtedy powstają sucharki. Ja po 12 minutach wyjmuję jedno i gdy lekko przestygnie to próbuję. Trzeba wyczuć idealny dla nas moment. Jeśli jednak wyjdą troszkę za suche to nic straconego. Po posmarowaniu czekoladą nasiąkną nią troszkę i nie powinny być twarde.




dekoracja ciastek:

100g czekolady 70%
wiórki do udekorowania czekolady






Czekoladę połamałam i włożyłam do miseczki, którą umieściłam na garnku z gorącą wodą. W sumie nie włączałam nawet palnika, bo ciepło wody z czajnika wystarczyło. Miseczkę z polewą zostawiłam nad kąpielą wodną i za pomocą spodu małej łyżeczki smarowałam wierzch ostudzonych ciasteczek. Każde posmarowane czekoladą ciasteczko zanurzałam we wiórkach kokosowych wysypanych do miseczki, by się do niej przykleiły. Tak przygotowane ciastka ozdobiłam mazami z pozostałej rozpuszczonej czekolady. Zostawiłam je na noc rozłożone na folii aluminiowej by czekolada stężała. Po zastygnięciu nie trzeba ich przechowywać w lodówce. Ciastka włożyłam do plastikowego pojemniczka wyłożonego serwetką i pojechały ze mną na spotkanie ze znajomymi. Wygląda na to, że smakowały ;)

Smacznego! ;))

piątek, 31 maja 2013

Śląski kołocz z serem, makiem i kruszonką.

Mama mówiła, że zawsze nam taki piekła gdy byliśmy mali. Pomagała mi w przygotowaniach, a w kuchni co chwilę było słychać: "mamo, tak dobrze?". Niby takie ciasto można tutaj kupić w prawie każdym sklepie, ale nie ma to jak wspólnie przygotowywane domowe wypieki.
Pewnie znajdą się i tacy, którzy powiedzą że to nie stało koło śląskiego kołocza. Jednak u mnie, w moim śląskim domu jest właśnie taka tradycja i takie ciasto piekło się od pokoleń.


Na blachę o wymiarach 37cm x21cm i wysoka na 7cm*:

ciasto drożdżowe:
półtorej szklanki mąki pszennej typu 650
dwie łyżki cukru trzcinowego
szczypta soli
pół paczki suchych drożdży 7g
dwie łyżki mąki ziemniaczanej
150ml mleka
25g masła

Do miski wsypałam obie mąki, cukier, sól oraz drożdże. Przemieszałam składniki placem i dolałam ciepłe mleko. Drewnianą łyżką mieszałam, aż powstała w miarę zwarta i lekko lepka kulka. Dodałam rozpuszczone masło i już za pomocą ręki wtłoczyłam je do ciasta. Chwilę to trwało, bo ciasto jest dosyć miękkie. Do mleka i masła używam zawsze tego samego garnuszka, po co sobie dokładać zmywania ;). Chwilkę gniotłam ciasto, aż wchłonęło masło. Przykryłam ściereczką i odstawiłam w ciepłe miejsce na około godzinę. W tym czasie przygotowałam masę makowa i serową.

masa makowa:
350ml suchego maku
pół litra wrzątku

75g rodzynek
1/4 szklanki trzcinowego cukru

Suchy mak zmieliłam w młynku. Jeśli ktoś nie ma młynka to już teraz da się kupić zmielony mak bez dodatków. W takiej samej paczce co ten suchy. Do garnuszka z wrzątkiem wrzuciłam rodzynki. Na wolnym ogniu chwilkę gotowałam, a kiedy ładnie napuchły wrzuciłam zmielony mak. Zdjęłam garnek z ognia i dokładnie wymieszałam mak z wodą i rodzinkami. Powstała przyjemnie wilgotna, ale nie lejąca masa. Musi się łatwo nabierać na łyżkę. Mieszankę należy ostrożnie podgrzać bo łatwo się przypala. Dodałam cukier i po dokładnym wymieszaniu spróbowałam czy masa jest dosyć słodka. Mak w sumie wystarczy zaparzyć, nie trzeba go mocno smażyć bo będzie przesuszony. Jeśli macie wątpliwości to podczas pieczenia część wilgoci przecież odparuje.

masa serowa:
500g twarogu sernikowego
dwie kostki chudego twarogu u mnie 2x275g
150g trzcinowego cukru
paczka waniliowego budyniu
łyżeczka proszku do pieczenia

Miękki ser przełożyłam do miski i wymieszałam z cukrem, budyniem oraz proszkiem. Na koniec wkruszyłam chudy ser i wymieszałam. Masa jest dosyć gęsta, a pod wpływem proszku zrobi się puszysta.

kruszonka:
szklanka mąki pszennej typu 650
szklanka mąki pszennej pełnoziarnistej typu 1850
200g margaryny do pieczenia lub masła
łyżeczka proszku do pieczenia

dwie łyżeczki greckiego jogurtu
dwie łyżki gorzkiego kakao

Mąki i proszek wsypałam do miski i dodałam do nich pokrojony w mniejsze kawałki tłuszcz. Palcami ucierałam składniki, aż połączyły się w miarę zwartą, ale lekko kruszącą się kulkę. Dodałam wtedy grecki jogurtu i masa zaczęła się lekko lepić. Z całości oderwałam 1/3 masy i odłożyłam do lodówki. Do reszty wgniotłam ciemne kakao. Podzielić można ją też inaczej, ale ja zdecydowanie bardziej wolę kakaowa kruszonkę. Ciemną część także włożyłam do lodówki. Uprzednio jednak dobrze jest je zawinąć w folię lub włożyć do woreczka. Inaczej może się na nich zrobić sucha skorupka.


Gdy drożdżowe ciasto już nam pięknie wyrośnie należy wyłożyć formę papierem do pieczenia. Lekko pomoczonymi w ciepłej wodzie palcami równo rozprowadzić ciasto na dnie blachy. Wyłożoną ciastem formę należy ostawić w ciepłe miejsce na jakieś 10 minut by znów lekko podrosło. Na górę wyłożyłam całą masę serową i w równych odstępach za pomocą łyżki porobiłam w niej rowki w które ponakładałam mak. W rogu blachy zostawiłam ser, później pasek maku i znów ser. Powstały z tego naprzemienne, ukośne paski. Dzięki temu krojąc ciasto każdy dostanie kawałek z serem i makiem. Kruszonkę wyjęłam z lodówki i układałam ją plackami w niewielkich odstępach tak by na maku była jasna, a na serze ciemna łatka. Przerwy w kruszonce wypełniłam pozostałą ciemną.

Piekłam przez godzinę bez termoobiegu na środkowej półce w temperaturze 175 stopni.
Wystający ser powinien się zarumienić i przy dotknięciu stawiać lekki opór. Tym razem sposób z patyczkiem się nie sprawdzi, bo ciasto samo w sobie jest dosyć wilgotne. Dla pewności zostawiam je zawsze w stygnącym piekarniku. Gorące jest pyszne, ale pełnię smaku uzyskuje na drugi dzień. Na noc ciasto przykrywam folią.

My całą blachę wrąbaliśmy w trzy dni. Było tak pyszne, że nie mogłam się od niego oderwać...





Smacznego! ;))











*blaszkę zawsze mierzę od spodu, bo rozszerza się ku górze.


wtorek, 28 maja 2013

Napój sojowy Golden Soya z Biedronki.

Kolejny produkt do mojej listy "wege&wegan w sklepach". Opatrzony jest napisem "Odpowiednie dla wegetarian". Spróbujmy więc!


Pierwszy raz trafiłam na niego jakieś dwa lata temu i w sumie już nie pamiętam jak. Pewnie przez przypadek ;). Pamiętam, że od razu kupiliśmy po jednym smaku na wypróbowanie. Niedawno odświeżyłam wspomnienie:

Smaki są trzy...

czekoladowy:
Moim zdaniem najsmaczniejszy ze wszystkich. Nie jest przesadnie słodki i genialnie zastępuje tradycyjne kakao na mleku. Jest idealny dla ludzi z nietolerancją laktozy, bo jej nie zawiera. Z wielką przyjemnością popijam go sobie pisząc ten post ;).

waniliowy:
Kupiłam go tylko raz. Smakuje mi jak rozwodniony budyń i jest zdecydowanie za słodki.

naturalny:
Niestety nie podchodzi mi smak czystego mleka sojowego, które robię sama w domu. Zawsze jest przerabiane na pyszne, miękkie i delikatne tofu. Ten wariant jest najbardziej neutralny, ale jeśli chodzi o dolanie do kawy to u mnie niestety odpada. Nie smakuje mi słodka kawa, a nawet napój o naturalnym smaku jest dosyć słodki. Świetny jest jednak do koktajli, wypieków i wszelkich deserów.

... wszystkie najlepiej jest mocno schłodzić.


Każdy z nas ma inny smak. Moja opinia jest u góry, a mój Przemek jest bardzo zadowolony z naturalnego wariantu i wykorzystuje go do kawy. Dlatego każdy sam sobie musi dobrać smak. Niestety jak to w napoju, soi jest bardzo niewiele.

     
    
Wydaje mi się, że 3,99zł za litr to niezbyt wygórowana cena.